sobota, 13 października 2012

Open bar....



Wiadomo, że najlepsze imprezy odbywają się wtedy, gdy jesteśmy na to kompletnie niegotowe: niechcący brudne włosy, niestrawność, pryszcze na twarzy. Wiadomo też, że imprezy, które potencjalnie mają być niesamowite i na które bardzo czekamy, w  90% przypadków okazują się totalną katastrofą. W piątek wybrałyśmy się na jedną z tych imprez, gdzie mieli być „wszyscy”. Fajne miejsce, drinki za darmo i przystojni kolesie. Raj. Niestety ja i moja przyjaciółka odzwyczaiłyśmy się od takiego zagęszczenia przystojniaków na metr kwadratowy (wszystko przez te letnie plenery, gdzie chłopców trzeba wyłapywać z krzaków, a nie tak jak tu, czekają podani na talerzu!), więc „niechcący” upiłyśmy się trochę za bardzo. Rano obudziłam się z niewiarygodnym kacem. W ubraniu. W nie swoim łóżku! W klubie pełnym chętnych facetów musiałam sobie wybrać… przyjaciela mojego kochanka. Teraz trochę żałuję, że nie zastosowałam zasady „lepiej grzeszyć i żałować…” bo co prawda nic nie zrobiliśmy i sumienie mam czyste, ale kto by w to uwierzył? Na pewno nie mój kochanek… ale to chyba logiczne, że jak jest dobrze, to trzeba trochę sytuacje skomplikować.

Xx

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz