Kiedyś rozstania były totalnym teatrem! Wymyślanie
scenariusza (jak tu wiarygodnie udawać, że Go olewam, nic mnie nie obchodzi
itp…), scenerii (np. po pijaku pod Zakąskami), główkowanie się nad „efektem
zaskoczenia” (np. po pijaku pod Zakąskami 2). Wynikiem tych działań, jak w starożytności,
miało być katharsis (płacz w poduszkę, upijanie się na umór, poszukiwanie
pocieszyciela). A teraz? Kończyłam pewną znajomość, powoli zaczęłam
przygotowywać kwestie i rekwizyty, wprowadzać się w stan bojowy, gdy nagle cały
misterny plan legł w gruzach, a ja, ku własnemu zaskoczeniu, po prostu szczerze
porozmawiałam z „porzucanym” (moja przyjaciółka przeżywała "To było takie DOROSŁE, to było takie nie w naszym stylu!). Oboje zapewniliśmy się o tym, że ten „wspólny”
czas był dla nas ważny, że będziemy za sobą tęsknić, że może jeszcze kiedyś
powrócimy do tej „przyjaźni”. Buzi, buzi, dziękuję. Wróciłam do domu, wypiłam
kieliszek wina czekając na jakąś pierwszą łzę i nic. Jestem z siebie bardzo
zadowolona, ale z drugiej strony…. Co za koszmar! „Dojrzałość” jest strasznie
nudna!
Xx
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz